Tym
razem na ostatni weekend wakacji proponujemy wyprawę w stylu freegańskim w celu
zdobycia darmowego jedzenia. Przetestowaliśmy ten pomysł z synem i szczerze
polecamy. Nasze podejście do freeganizmu nie jest ortodoksyjne a naszym celem
nie było przetrwanie w miejskiej dżungli. Z tego względu na celowniku nie
mieliśmy darmowych posiłków serwowanych przez organizacje charytatywne,
nadgniłych warzyw z targów czy też resztek w kontenerach, lecz dzikie owoce
rosnące na drzewach i krzewach przy polnych dróżkach wokół Kórnika. Byliśmy
ciekawi, co uda nam się zebrać. Zaopatrzeni w niewielki plecak i telefon
komórkowy, z aparatem ruszyliśmy w drogę...
Ale dokąd?
Okolice
Kórnika jak się okazuje obfitują w miejsca przyjazne entuzjastom
samodzielnego zdobywania żywności. Tym bardziej, że zaczyna się jesień -
czas obfitości i zbiorów.
Jako
miejsce wyprawy proponujemy starą aleję - drogę prowadząca z Kórnika do
Dziećmierowa i dalej do Runowa. Dotarcie do niej jest banalnie proste -
z centrum Kórnika kierujemy się ul. Dworcową, obok Oazy, a później pod
wiaduktem do Dziećmierowa, mijamy skrzyżowanie i już: skręcamy w prawo w
ul.Polną.
Na
marginesie - jednym z projektów zgłoszonych do Budżetu Obywatelskiego
Kórnika na rok 2015 jest utworzenie na tej trasie ścieżki
rekreacyjno-przyrodniczej "Szlak Polskich Drzew". Z projektem możesz
zapoznać się TUTAJ, a głosować - na stronie Urzędu Miejskiego.
Docieramy na miejsce węsząc i rozglądając się w poszukiwaniu czegoś jadalnego :-)
Na efekty nie musieliśmy długo czekać. Po przejściu niespełna kilometra natknęliśmy się na dziką jabłonkę, która aż prosiła się o uwolnienie jej od ciężaru jabłek.
Na efekty nie musieliśmy długo czekać. Po przejściu niespełna kilometra natknęliśmy się na dziką jabłonkę, która aż prosiła się o uwolnienie jej od ciężaru jabłek.
Choć
jabłka nie są naszymi ulubionymi owocami, w poczuciu patriotycznego obowiązku
spożyliśmy po jednej dorodnej sztuce na miejscu i zapakowaliśmy kilka do
plecaka. Po pięciu minutach dalszego
spaceru zauważyliśmy drzewko obsypane mirabelkami. Poskubaliśmy sobie kilka
złocistych owoców, które okazały się soczyste i słodkie.
Kilkanaście
metrów dalej natknęliśmy się na krzak jeżyn. Owoców nie było zbyt wiele, ale
zawsze to miła odmiana.
Nieopodal
znaleźliśmy również krzew dzikiej róży z dojrzałymi owocami. Wystarczy zerwać i
ususzyć – będą jak znalazł w jesienno-zimowym sezonie grypowym jako dodatek do
herbaty. Dzika róża to zdecydowana rekordzistka jeśli chodzi o zawartość witaminy
C: ma jej 30-40 razy więcej niż cytrusy! Działa wzmacniająco i przeciwzapalnie
i z pewnością przyda się podczas jesiennych słot. Miłośnicy wysokoprocentowych
medykamentów mogą sobie przygotować nalewkę: http://www.poradnikzdrowie.pl/zdrowie/medycyna-niekonwencjonalna/lecznicza-nalewka-z-dzikiej-rozy-przepis_41804.html
Podobnie
jak dzika róża działa czarny bez, który znaleźliśmy na dalszym etapie naszego
spaceru. Zbierać należy jednak tylko dojrzałe owoce, ponieważ niedojrzałe mogą
być trujące - zawierają sporo sambunigryny, która po spożyciu jest rozkładana
do cyjanowodoru i może powodować złe samopoczucie. Podczas obróbki termicznej i
suszenia sambunigryna ulega na szczęście
rozkładowi, dlatego przetwory z czarnego bzu są bezpieczne. Zimą, między innymi
dzięki wysokiej zawartości witaminy C oraz witamin z grupy B,
wspomogą nasz system odpornościowy w walce z infekcjami. Na zimę warto zatem
zaopatrzyć się w sok, dżem lub nalewkę z owoców czarnego bzu.
Podczas spaceru kusiły nas intensywną czerwienią owoce
głogu. Nie nadają się co prawda do spożycia na surowo, ale warto je zebrać po
przymrozkach i sporządzić z nich aromatyczną nalewkę, która obniża ciśnienie,
działa wzmacniająco i jest szczególnie korzystna dla serca. A zatem, „jeśli kochasz swojego męża, zrób mu nalewkę z
głogu” http://www.gryzz.pl/nalewka-z-glogu/
Na
koniec w błyskawicznym tempie zebraliśmy ponad kilogram dalekiej krewnej śliwki
węgierki, która ze względu na pomniejszone gabaryty nie spełniłaby z pewnością
norm unijnych. Nam to jednak nie przeszkadzało.
Podsumowując,
w ciągu półtorej godziny, przeszliśmy pięć kilometrów, objedliśmy się dzikimi
owocami i jeszcze przynieśliśmy łupy do
domu. Z jabłek zrobiliśmy babciny kompot z dodatkiem goździków i cynamonu,
którego słodycz przełamałam kilkoma gałązkami mięty z ogródka. Ze śliwek
usunęłam pestki, dosypałam dwie szklanki cukru, dodałam szczyptę cynamonu, łyżkę
ekstraktu z wanilii oraz, na fali ułańskiej fantazji, dolałam jeszcze dwie łyżki
whisky. Całość przełożyłam do żaroodpornego naczynia i na 2 godziny wstawiłam do
piekarnika (180 stopi). A rano pomyślałam, ze freeganizm to naprawdę fajna
sprawa…
Emilia Firlej
Kajetan Firlej